Zbyszek człowiek po wielu ciężkich przejściach. Doświadczeniu bycia w domu dziecka, ciągłej walki o przetrwanie. Był uzależniony od alkoholu i narkotyków. JeCristina De Stefano, włoska autorka znana z książki na temat „kobiet niepokornych”, po raz kolejny odważyła się na dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest podjęcie próby napisania biografii jednego z najważniejszych symboli dziennikarstwa XX wieku, czyli Oriany Fallaci. Druga natomiast dotyczy kreacji mniej znanego wizerunku tej włoskiej reporterki, korespondentki wojennej i pisarki, która przeprowadziła wywiady z najbardziej znanymi w tamtym okresie przywódcami światowymi i ludźmi mającymi duży wpływ na późniejszy rozwój wydarzeń politycznych i społecznych na świecie. Autorka „Penelopy na wojnie” nie chciała nawet słyszeć o tym, aby ktoś nawet spróbował nakreślić w książce jej własne życie, doświadczenia i charakter – twierdziła, że biografowie to oszuści, którzy umyślnie albo nieświadomie wprowadzają czytelników w błąd*, nawet sama chciała napisać własną autobiografię, aby uniknąć ewentualnych przekłamań. Nie udało się tego dokonać Orianie, ale Cristinie De Stefano udało się wydać książkę o życiu i twórczości tej niepokornej Włoszki. O czym dowiadujemy się podczas lektury „Oriana Fallaci. Portret kobiety”? Przede wszystkim o niesłychanej determinacji, ambicji i odwadze bohaterki książki. Czytelnikowi imponuje postawa Oriany nie tylko podczas jej pierwszych prób dziennikarskich, kiedy zajmowała się tym, czego nie uważała za warte jej uwagi, czyli relacjami z rozpraw sądowych i pisaniem najnowszych plotek o gwiazdach filmowych. Istotne jest również to, że dziennikarka rzadko rezygnowała z postawionych sobie celów i nigdy nie próbowała udawać kogoś, kim w rzeczywistości nie była. Nie wstydziła się swojego pochodzenia (niezamożna rodzina z Florencji, ojciec-partyzant, zagorzały przeciwnik faszyzmu za czasów Mussoliniego) oraz wybuchowego charakteru, który pozwolił się jej „wybić” w czasach, kiedy to mężczyźni stawali się autorytetami w dziennikarstwie oraz dał wiele możliwości w pracy - podróże, nowe znajomości czy nawet umiejętność obrony własnego zdania (zwłaszcza po skandalu, jaki wywołał tekst „Wściekłość i duma”). Od samego początku tworzyła swój wyjątkowy styl w pisaniu oraz przeprowadzeniu wywiadów – dla niektórych jej rozmówców, np. Henry’ego Kissingera, ta rozmowa okazała się najgorszym momentem w życiu, ba, tak ważne osobistości, jak Fidel Castro czy Jan Paweł II odmówiły wywiadu z Włoszką po zapoznaniu się z jej metodą pracy. W pamięci czytelników i wielbicieli pióra Oriana Fallaci zapisała się jako drobna brunetka o inteligentnym spojrzeniu, trzymająca w dłoniach zapalonego papierosa. Pomimo wykreowanego przez siebie wizerunku twardej, nieugiętej reporterki, Oriana nie ukrywała swojej kobiecości i podkreślała swoją oryginalną urodę, ale też skrycie marzyła o tym, żeby wyjść za mąż za ukochanego mężczyznę i urodzić mu dzieci. Niestety, w parze z udaną karierą zawodową nie szło życie miłosne Oriany. Pierwsza nieszczęśliwa miłość, przelotne związki z mężczyznami, bliska znajomość z Francois Pelou, a później z Aleksandrosem Panakoulisem były ważnymi momentami w życiu Oriany, jednak wszystko to zakończyło się bolesnymi rozstaniami i cierpieniem dziennikarki, czego efektem było napisanie „Listu do nienarodzonego dziecka” czy „A Man”. W tej kwestii Cristina De Stefano pokazuje czytelnikowi odmienne oblicze autorki „Inszallach” – kobiety niepokornej, upartej i wybuchowej, która jest jednocześnie wrażliwa na krzywdę innych i wierna bliskim osobom. Jeśli coś lub kogoś kochała, to wkładała w to uczucie całą siebie, stawała się inną osobą: bardziej delikatną i kruchą w porównaniu z tą znaną i popularną osobowością dziennikarską, która przeprowadzała wywiady z Mauamarem Kadafim czy Jasirem Arafatem. Jedno trzeba było przyznać – Oriana Fallaci doskonale ukrywała osobiste tajemnice. Rodzina, pisanie, książki Nowy Jork, Florencja, papierosy, Aleksandros Panakoulis, polityka – to wszystko kochała Oriana Fallaci. Cristina De Stefano napisała przejmującą książkę o kobiecie podziwianej przez wielu ludzi (dziennikarzy, feministki, pisarzy, polityków czy osoby, które marzą o karierze artystycznej lub reporterskiej), która ze swoimi dramatami i cierpieniami zawsze musiała radzić sobie sama. Oriana nigdy nie potrafiła zaakceptować istnienia czegoś takiego, jak śmierć. Mimo przegranej walki z nowotworem w 2006 roku ta włoska dziennikarka zyskała w oczach czytelników nieśmiertelność. „Oriana Fallaci”. Portret kobiety to biografia, którą warto przeczytać, aby odkryć coś nowego o życiu i twórczości tytułowej Włoszki. Anna Wolak * Cytat pochodzi z recenzowanej ksiażki. Translation for 'o ile się nie mylę' in the free Polish-English dictionary and many other English translations. bab.la arrow_drop_down bab.la - Online dictionaries, vocabulary, conjugation, grammar Toggle navigation share
Gdybyśmy zapytali któregokolwiek kibica Arsenalu, kto jego zdaniem był najlepszym zawodnikiem londyńskiej drużyny w sezonie 2013/2014, wszyscy lub prawie wszyscy odpowiedzieliby bez zastanowienia: Aaron Ramsey! Problem Walijczyka polega jednak na tym, że gdybyśmy dziś zapytali, kto według mniemania fanów „Kanonierów” najbardziej irytuje ich swoją postawą, znów pewnie jakieś 95 procent ankietowanych wskazałoby na Ramseya. Po obejrzeniu wczorajszego meczu pomiędzy Leicester City a Arsenalem, także przyłączam się do zwolenników posadzenia bohatera londyńczyków z przełomu 2013 i 2014 roku na ławce rezerwowych. Albo chociaż przesunięcia go z prawego skrzydła do środkowej strefy boiska. Bo widać doskonale, że jeden z liderów reprezentacji Walii (drugim pozostaje oczywiście Gareth Bale z Realu Madryt) męczy się przy linii bocznej boiska okrutnie. Nigdy nie był i nie zostanie już sprinterem na miarę Theo Walcotta czy swojego imiennika, także obdarzonego umiejętnością błyskawicznego przemieszczania się po murawie, Aarona Lennona; nigdy też już chyba nie zrozumie, na czym polega gra skrzydłowego. Oglądając pojedynki AFC, trudno zrozumieć, dlaczego Arsene Wenger wciąż na siłę desygnuje Ramseya do gry z boku boiska, mając możliwość skorzystania z usług nominalnego skrzydłowego, jakim jest Alex Oxlade-Chamberlain. Francuski szkoleniowiec znany jest ze swojej słabości względem świetnie wyszkolonych technicznie środkowych pomocników, ale skoro za plecami Walcotta/Giroud występują już Mesut Oezil oraz Santi Cazorla, którzy w odróżnieniu od naszego bohatera odnotowują asysty i zdobywają bramki, to czy nie lepiej dać Aaronowi spokój? Wenger cały czas wierzy, że jego podopieczny znów włączy piąty bieg i będzie w stanie praktycznie co weekend w pojedynkę pokonywać ligowych rywali, jak miało to miejsce dwa sezony temu, kiedy to – również skreślony przez wielu ekspertów – zadziwił cały piłkarski świat. Wspaniała postawa Walijczyka zwróciła wzrok w jego kierunku włodarzy największych klubów Europy, z Realem i Barceloną na czele. W poprzednich rozgrywkach dało się zauważyć jednak spory spadek formy Ramseya, ale zdobycie dziesięciu goli we wszystkich rozgrywkach dawało małą nadzieję na przebudzenie się pomocnika. Bieżący sezon rozwiewa jednak je całkowicie. I nie chodzi tu nawet o brak kluczowych podań czy bramek. Bo ulubieniec Wengera zdobył nawet jednego gola w meczu przeciwko Liverpoolowi, którego jednak arbiter spotkania nie uznał (niesłusznie zresztą), wskazując pozycję spaloną wychowanka Cardiff City. Zdecydowanie większym problemem jest ogólna forma Aarona, czy wręcz jej całkowity brak. Wydawało się, że nawet w tak otwartym meczu, jak ostatnie starcie na King Power Stadium, wielka nadzieja Arsenalu na lepszą przyszłość zdoła wreszcie się przełamać i rozegrać dobry mecz. Niestety, nic takiego nie miało miejsca. Ramsey walczył, ale wiele pojedynków kończyło się nie po jego myśli. Strzelał, ale bardzo anemicznie. Podawał, lecz futbolówka trafiała do rywali. Krótko mówiąc – z budzącego w szeregach przeciwników strach, gotowego trafić w sam środek dżungli, by rozstrzelać wszystkich dokoła, „Rambo” (tak zowią piłkarza kibice „The Gunners”) przemienił się w zagubionego, lekko przestraszonego chłopca o gołębim sercu. Takiego, który gdyby nawet chciał, to nie może zrobić wielkiej krzywdy oponentowi, gdyż jego sumienie mu na to nie pozwala. Oczywiście żartuję w tym momencie, ale naprawdę zaskakujący jest regres formy gracza Arsenalu. Jeszcze dwa lata temu imponował swoim zmysłem do gry kombinacyjnej i zadziwiającą, jak na pomocnika, skutecznością pod bramką rywali. Wszyscy obserwatorzy Premier League przecierali oczy ze zdumienia, patrząc na popisy Ramseya, którego kariery omal nie zakończył w 2010 r. Ryan Shawcross, łamiąc Walijczykowi nogę w dwóch miejscach. Dziś natomiast, mimo całej sympatii względem niego, Aaron jest nieco piętnowany. Jego kolegów z drużyny mogą irytować niepotrzebne „kiwki”, zagrania piętą, które powoli stają się już znakiem rozpoznawczym pomocnika. W sobotnim meczu „Rambo” miał kilka dogodnych okazji na zdobycie gola, ale sytuacje, jakie wykorzystywał jeszcze nie tak dawno bez mrugnięcia okiem, obecnie sprawiają mu olbrzymie kłopoty. Reprezentant Walii zamiast huknąć z całej siły, przekłada w nieskończoność piłkę z jednej nogi do drugiej, dając możliwość obrońcom drużyny przeciwnej na zablokowanie zatem przyszłość czeka Ramseya? Jeżeli dalej będzie wystawiany przez Wengera jako prawoskrzydłowy, na pewno niezbyt różowa. Najlepszym rozwiązaniem byłoby przesunięcie go z powrotem do środka i danie możliwości zaprezentowania przez niego swoich umiejętności na nominalnej pozycji. Jeśli Aaron dalej będzie zawodził, menedżer Arsenalu zawsze będzie miał możliwość skorzystania z usług Oezila lub Cazorli. A może złotym środkiem byłaby próba przemianowania Walijczyka z ofensywnego na defensywnego pomocnika? Obecnie jedynym wartościowym graczem 13-krotnych mistrzów Anglii na tej pozycji pozostaje Francis Coquelin, bo o Mikelu Artecie oraz Mathieu Flaminim nie ma co wspominać, ponieważ lata świetności dawno mają już za sobą. Być może jako rywal Francisa w walce o pierwszy skład Ramsey odzyskałby dawny błysk w oku i ponownie zadziwił całą Anglię? ADRIAN KOWALCZYK
Electric-Tech Olsztyn Profesjonalna Regeneracja DPF FAP SCR GozBor: Nadszedł czas przedstawić kolejna niesamowitą postać w naszejDwa lata temu Praga Południe w małym kościółku na Fieldorfa żegnała Stefana Sudoła. Nauczyciel fizyki ze Śląska nie stał się słynny w całym kraju. Ale w gazetach można było znaleźć nekrologi zamówione przez dawnych jego uczniów, jeszcze z lat 60. W swoim małym świecie był charyzmatyczny. Ja poznałem go na przełomie lat 80. i 90., kiedy uczyłem przez pięć lat historii w liceum Marii Curie-Skłodowskiej na tejże Pradze. Wkrótce potem dawna klasa, której był ukochanym wychowawcą, zaprosiła mnie na biesiadę. Ledwie po niej wstałem do radia. Takie kontakty to może najcudowniejsze, co człowieka w życiu spotyka. Żałuję, że nie mam drugiego życia, w którym mógłbym uczyć młodych ludzi aż do emerytury. Na biesiadzie spotkałem dawnego ucznia Stefana Sudoła. Nazwijmy go Piotrem P., bo nie wiem, czy chciałby oglądać swoje nazwisko w gazecie. Kiedy go uczyłem, próbował przychodzić do liceum z tak zwanym irokezem na głowie. Szkoła po pewnych wahaniach zmusiła go, aby tego irokeza ściął. Opisałem ten epizod w swojej powieści „Romans licealny" wydanej w 2009 roku. Okazało się, że Piotr rozpoznał w niej siebie (choć był tam postacią drugoplanową). Miło było razem powspominać to i owo. Ale cała historia wywołała we mnie burzę nie tylko wspomnień, ale i rozważań. Wtedy pod koniec lat 80. sam będąc człowiekiem młodym, źle odebrałem ten akt szkolnej „tyranii". Traf chciał, że czołową rzeczniczką obyczajowego rygoryzmu była nauczycielka dzierżąca w swoich rękach stery organizacji zakładowej PZPR, co skądinąd każdego, kto pamięta tamte czasy, nie powinno dziwić. I tego ówczesnego krytycyzmu nie cofam. Szkoła pilnująca różnych konieczności, takich jak udział w pierwszomajowych pochodach, jawiła się jako strażniczka konformizmu. Lata 80. to skądinąd czas ścierania się starego z nowym. Swoistego purytanizmu ekipy Jaruzelskiego i zarazem prasy, także młodzieżowej, lansującej już wzorce swobody. Dopiero pod koniec mojej pracy, około roku 1991 dowiedziałem się, że wielu moich uczniów na swoich imprezkach popala trawę. Były to dla mnie rzeczy nowe. Z drugiej strony nie dramatyzowałem z powodu bezlitośnie wykarczowanej fryzury Piotrusia, chłopca miłego i zabawnego. Sam chodziłem kilka lat wcześniej do innego liceum w tej samej dzielnicy, do Wyspiańskiego. Była to szkoła dużo bardziej wymagająca, tradycyjna. Tam panowała dyscyplina, a nauczyciele, czasem bardzo malowniczy, byli półbogami. Kiedy poszedłem do Curie-Skłodowskiej, poznałem liceum otwarte na uczniów słabszych i mniej systematycznych, więc z natury bardziej tolerancyjne. Na dokładkę trochę zmieniły się już nie za bardzo bali się nauczycieli, ale nauczyciele jeszcze nie zaczynali bać się uczniów. W tym kontekście to wymuszenie szkolnej konieczności nie jawiło się jako okrucieństwo. Sami koledzy Piotra nie przeżywali tak strasznie jego „krzywdy", zwłaszcza że egzekutorem dyscypliny był ich ukochany wychowawca Stefan Sudoł, tyran o gołębim sercu, ale człowiek staroświecki. Jakoś rozumieli tę jego staroświeckość i wybaczali mu, tak jak on im wybaczał różne rzeczy, które nie całkiem rozumiał. Ot, wzajemny kompromis możliwy w sytuacji, kiedy żadna ze stron nie ma pełnej przewagi nad drugą. Ale i w sytuacji, gdy nauczyciel naprawdę kocha młodzież. A młodzież nie przychodzi do kolejnych szkół przekonana, że wolno jej wszystko. Przypomniałem sobie tamtą sytuację po latach, kiedy w Polsce wybuchła awantura o szkolne mundurki. Byłem wobec niej chłodny. Rozumiałem wagę symboliczną tej regulacji – może od tego należało uzdrawiać szkołę (tak jak Artur z „Tanga" Mrożka zaczął uzdrawiać rozmemłaną rodzinkę od wciśnięcia ich w przepisowe stroje)? Mundurki mają też swoją rolę wychowawczą, mogą uczyć zdrowego egalitaryzmu. Ale jako wielbiciel Mrożka wiedziałem, że może to być tylko dekorowanie czegoś, czego natura wcale się nie zmieni – taką sytuację obserwujemy na przykład w Anglii. No i w głębi duszy nie jestem przekonany, czy człowiek psuje się od fryzury. A jeszcze z trzeciej strony świat, w którym starszym nie wolno niczego, jest światem kto wie, czy nie straszniejszym. Świat, gdzie nie wolno narzucać nakazów, czasem nawet niemądrych lub przesadnych, jest światem kształtującym egoistów. Ludzi, którzy nie będą mieli nawet okazji się pobuntować jak Pan Bóg przykazał. Młodzi ludzie, dziś 40-latki, wychowani nie najgorzej przez Sudoła, nawet jeśli był z PZPR i czasem stawał się nieznośny, jakoś to rozumieli, a przynajmniej przeczuwali. No tak, ale niestety czas, kiedy uczniowie nie bardzo boją się nauczycieli, a nauczyciele nie bardzo boją się uczniów, może trwać krótko. Jest z natury przejściowy, bo człowiek lubi wylewać dziecko z kąpielą. Piotr P. z lekkomyślnego chłopca stał się, zdaje się, sensownym facetem. Ale czy podobnych facetów będzie produkował obecny system, nastawiony na udowadnianie, że uczniowi wolno wszystko, bo jak nauczyciel czegoś zażąda, uczeń pójdzie choćby do sądu? A w poważnych gazetach przeczyta na dokładkę, że jest cool i „trzymać tak dalej"? Przypuszczam, że wątpię. ? Autor jest publicystą?„Uważam Rze"
35 Na ten temat zob. P. Dybel, Granice rozumienia i interpretacji. O hermeneutyce Hansa-Georga Gadamera, Kraków 2004, s. 290–305. 69. Tematy modne w humanistyce. Studia interdyscyplinarne. Ładowniczy Gustaw Jeleń to najzabawniejszy członek załogi „Rudego” 102, istna beczka śmiechu, skory do żartów, nawet w sytuacjach wyglądających na beznadziejne. Dzięki swojemu nieokiełznanemu poczuciu humoru potrafił doskonale rozładować napięcie, a nikomu nie trzeba tłumaczyć, że ludziom zamkniętym pod powłoką stalowego kolosa, permanentnie zagrożonym wizją śmierci przez usmażenie, stresu nie brakuje, i że nachodzą ich czasem klaustrofobiczne myśli. Komizm i nobilitacja dialektu Z postacią Gustlika idzie w parze komizm języka. Kiedy już Jeleń coś powie, a lubi godoć, to nic, tylko boki zrywać. Ponieważ radości ciągle za mało w naszym życiu, dajmy sobie na nią szansę jeszcze raz: „Ale ma piękne musle - jak żonaty wróbel”; „- Was? - Kapusta i kwas”; „Tomuś, nie piskaj!”. Takie teksty i nim podobne, wzmocnione komediowym talentem aktorskim Franciszka Pieczki, uczyniły z Gustlika bezkonkurencyjnego trefnisia, ulubieńca publiczności. „Godoć” to nie żadna literówka, to zasugerowanie odmiany terytorialnej polszczyzny, jaką posługuje się plutonowy Jeleń, wywodzący się z Ustronia na Śląsku Cieszyńskim. J. Przymanowski sprawnie wykorzystał potencjał komiczny tkwiący w dialekcie śląskim, skumulowany w warstwie fonetycznej i leksykalnej. Inna sprawa, że wprowadzając mowę Ślązaków do bestselerowej powieści, jako prominentny literat Rzeczpospolitej Ludowej przy okazji dokonał, być może mimowolnej - nobilitacji tego regionalnego wariantu języka polskiego. Siłacz o gołębim sercu W wydawnictwie „Ikony PRL. Bohaterowie tamtych lat” spotkamy się z tezą, że Gustlik uosabia „archetyp siłacza o gołębim sercu”. W istocie, bohater wielokrotnie dawał nam dowody, że został obdarzony przez naturę ponadprzeciętną tężyzną, już choćby w pierwszym odcinku serialu, kiedy to zrobił z calowego gwoździa pukiel, czy później, gdy trzeba było, z braku lewarka, unieść pojazd, by zmienić koło. Często też ratował życie swoim kolegom, korzystając ze swojej krzepy, np. gdy otwierał zablokowaną klapę włazu do czołgu. W walce wręcz masakrował uzbrojonych wrogów, ale już jeńców (np. niemiecką spadochroniarkę) traktował z niepasującą do mocarza delikatnością. Siła Gustlika nie wzięła się z niczego, w dużej mierze wypracował ją, będąc dzieckiem, a więc i głównym pomocnikiem kowala z Ustronia. Gdy patrzymy na aktora grającego Jelenia, to - z całym szacunkiem dla Franciszka Pieczki - nie wygląda on na człowieka wprawianego od dzieciństwa przez ojca do wymachiwania młotem kowalskim. Tak, na tle Gajosa, Pressa Pieczka to rosły mężczyzna, ale w odniesieniu do dzisiejszych, wyśrubowanych, sterydowych standardów jego muskulatura wygląda marnie, no i mało przekonująco. Filmowy Gustlik przypomina budową bardziej słabo odżywionego jeńca stalagu niż stukilowego (waga bohatera znana z powieści) osiłka z półksiężycami bicepsów. Ślązak propagandowo spreparowany K. Śledziński, autor książki „Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych”, kręcił fachowym nosem historyka na wymysł J. Przymanowskiego, by w załodze „Rudego” ulokować Polaka z terenów tak odległych od punktów mobilizacyjnych I Armii, jak Śląsk - i to inkorporowanych do III Rzeszy: „(...) Gustaw Jeleń ze Śląska Cieszyńskiego (...) to już propagandowy wybryk Przymanowskiego”. Dodajmy, że Polaka podejrzanego, bo wcielonego podczas wojny do Wehrmachtu, a w dobie PRL-u - drugiej kategorii. Wszak nie jest tajemnicą, że komuniści nie ufali Ślązakom, uważali ich za zakamuflowanych Niemców, w najlepszym razie za element niepewny etnicznie, no i także ideologicznie, stąd też założyli dla nich - prewencyjnie - koncentrak w Jaworznie, gdzie szalał sadysta Salomon Morel, opanowany szatańską ideą stworzenia w podległym mu obozie warunków gorszych niż te, które panowały w nazistowskim Oświęcimiu. Pozytywny obraz Ślązaka w „Czterech pancernych” to sygnał, że pod koniec lat 60. XX w. do władzy w PZPR powoli dochodzi frakcja śląska, czy też może raczej zagłębiowsko-śląska, wszak towarzysz Gierek, mimo że rezydował w Katowicach, wywodził się z Zagłębia, a w PRL to nie było to samo, ba! - jeszcze dzisiaj w tradycyjnych rodzinach śląskich to nie jest to samo. Zresztą Przymanowskiemu tak, a nie inaczej sportretowany czołgista Ślązak przyniósł złote góry sławy. W latach prosperity serialu pisarz spotykał się z wielotysięczną publicznością zagłębiowsko-śląską na obiektach piłkarskich, na przykład na Stadionie Ludowym w Sosnowcu. Jeszcze jeden wątek w sylwetce Gustlika został propagandowo spreparowany przez Przymanowskiego, widać to wyraźniej w książce niż na ekranie. Ślązak Jeleń - katolik! - został wykreowany przez prozaika na przyjaciela wojujących ateistów: „- Zabierzecie dziewczynę? (...) - Krasiwaja? (...) Dowieziom, czestnoje komsomolskoje. (...) - Co on powiedział (...)? - dopytywała się Honorata. - Powiedzioł: jak Boga kocha, że dowiezie - przełożył Gustlik z rosyjskiego na nasze”. Herkules pokonany przez miłość Janek, Grigorij, Franek Wichura - młode, zdrowe chłopaki nie tyle uganiają się, co oglądają za spódniczkami. Szczególnym wzięciem u płci pięknej cieszy się Kos. Gustlik jest inny, lubi pożartować sobie o dziouszkach, ale cechuje go powściągliwość w nawiązywaniu relacji z kobietami. Cóż, widać rosłe chłopisko, ustroński Herkules nie ma takiej śmiałości w kontaktach z paniami, jak chociażby w konfrontacji z Niemcami, których przeważające siły może powstrzymywać nawet w pojedynkę (odcinek XVII „Klin”). Ale nie takich twardzieli jak Gustlik potrafi złamać miłość. Poznana w okolicach Kreuzbergu krajanka, wywieziona na roboty przymusowe do Niemiec Honorata z Koniakowa, staje się miłością Gustlika od pierwszego wejrzenia, potwierdzoną pierścieniem zaręczynowym czasu wojny - nakrętką od śruby wygrzebaną w czołgu. Po kapitulacji III Rzeszy Gustlik i panna Honorata (podobnie jak Janek i Marusia) staną na ślubnym kobiercu. Będą żyli długo i szczęśliwie w życzliwej pamięci miłośników superserialu o fikcyjnej załodze prawdziwej 1. Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte. tekst Mariusz SoleckiNazwaliśmy go Szafirek, 6-miesięczny zimnokrwisty kaleki źrebak, już w rękach handlarza…Dostajemy zdjęcie źrebaka od handlarza. Piękny mały koński chłopiec,
"M jak miłość" odcinek 1618 ŚMIERĆ MARZENKI i ANDRZEJKA w wypadku - poniedziałek, o godz. w TVP2 Śmierć Marzenki i Andrzejka z "M jak miłość" w 1618 odcinku będzie jedną z najbardziej makabrycznych scen w historii serialu! Jeszcze nigdy scenarzyści nie uśmiercili dwójki bohaterów, a do tego ekranowego małżeństwa, pary, która od samego początku cieszyła się wielką sympatią widzów. Olga Szomańska i Tomasz Oświeciński odeszli z "M jak miłość" już podczas wakacji, ale o tym, że Marzenka i Andrzejek zginą długo nie było wiadomo. Produkcja trzymała tę wstrząsającą wiadomość w tajemnicy. Dopiero "Świat Seriali" podał, że Lisieckich w 1618 odcinku "M jak miłość" czeka śmierć w strasznym wypadku samochodowym. Ich córka, niespełna 1,5 roczna Kalinka (Oliwia Kępka) przeżyje, bo nie będzie jej w aucie z rodzicami. Zostanie pod opieką Uli (Iga Krefft) i Bartka (Arkadiusz Smoleński). Marzenka i Andrzejek osierocą córkę, ale Kalinką zajmą się ciocia i wujek. W 1618 odcinku "M jak miłość" cała rodzina Lisieckich i Mostowiaków pogrąży się w żałobie, a śmierć Marzenki i Andrzejka wpłynie na dalsze losy ich najbliższych. Nie przegap: M jak miłość, odcinek 1618: Śmierć Andrzejka i Marzenki. Pijany Mariusz Jaszewski zabije Lisieckich Zobaczcie w naszej GALERII ZDJĘCIA z najpiękniejszymi odcinkami Marzenki i Andrzejka w "M jak miłość" >>> Sprawdź też: M jak miłość. Oto dziecko Uli i Bartka. Wreszcie się doczekają, ale wcale nie będą szczęśliwi Szomańska i Oświeciński muszą odejść z "M jak miłość", bo twórcy serialu postanowili zesłać kolejną tragedię na rodzinę Mostowiaków, a nikogo z bliskiego otoczenia Barbary (Teresa Lipowska) nie chcieli uśmiercać. Wybór padł na Marzenkę i Andrzejka, bo oni ostatnio rzadko pojawiali się w "M jak miłość". W zasadzie po wyprowadzce Uli i Bartka, sprzedaży siedliska byli tylko gośćmi w serialu. To nie zmienia jednak faktu, że widzowie uwielbiają tę parę! Taka była miłość Marzenki i Andrzejka w "M jak miłość" Najpiękniejsze chwile Marzenki i Andrzejka w "M jak miłość" na ekranie to dowód na to, jak od samego początku barwny związek tworzyli. Ona - blondynka z charakterem, która w każdej sytuacji wiedziała jak wziąć ukochanego pod pantofel, on - siłacz z gołębim sercem, który zakochał się od pierwszego wejrzenia w 1173 odcinku "M jak miłość". To właśnie wtedy, dokładnie 6 lat temu, Andrzejek pierwszy raz odwiedził siedlisko w Grabinie, a Marzenka od razu zdobyła jego serce. Losy Marzenki i Andrzejka w "M jak miłość" zawsze toczyły się w tle innych bohaterów, ale bawiły i wzruszały widzów do łez. Lisieccy dwa razy stawali na ślubnym kobiercu. Pierwszy raz w 1274 odcinku "M jak miłość" kiedy ich ślub zniszczyła pierwsza żona Andrzejka, która wkroczyła do kościoła, przerwała ceremonię i ogłosiła, że pan młody nie ma jeszcze rozwodu! Drugi raz, 1324 odcinku "M jak miłość", w październiku 2017 roku, powiedzieli sobie wreszcie "tak" przed ołtarzem w kościele w Grabinie. Ich świadkami byli wówczas Ula i Marcin (Mikołaj Roznerski). Miłosne sceny Marzenki i Andrzejka w "M jak miłość" także na długo zostaną w pamięci, bo zanim spędzili razem pierwszą noc długo Marzenka trzymała ukochanego na dystans. Wreszcie wyznała, że jest dziewicą i czeka z seksem do ślubu. Andrzejek zawsze starał się zaskakiwać żonę romantycznymi niespodziankami. Bojąc się i licząc na to, że nie wywoła u niej napadu wściekłości. Bo Marzenka ze swoim wybuchowym temperamentem nie raz ustawiła go do pionu. Pierwszy pocałunek Marzenki i Andrzejka w "M jak miłość", miłosne zaczepki, gorące sceny w sypialni. To wszystko zobaczycie w naszym WIDEO z najpiękniejszymi scenami tej pary w serialu, a naszej GALERII ZDJĘĆ także narodziny córki Marzenki i Andrzejka w 1502 odcinku "M jak miłość" i ostatnie piękne momenty jak zdecydowali się opuścić siedlisko i wybudować własnym dom. Marzenka i Andrzejek odchodzą z M jak miłość. Zginą w tragicznym wypadku w Grabinie! Najpiękniejsze momenty tej pary przed śmierciąLista słów najlepiej pasujących do określenia "cecha osoby o gołębim sercu":DOBROĆSZCZEROŚĆANIOŁALTRUISTASAMARYTANINCHARAKTERDUCHTCHÓRZOSTWOPROSTOTASTYLBRUTALNOŚĆSKROMNOŚĆŻYCZLIWOŚĆTAKTŚMIAŁOŚĆMANIERAOBLICZEPODŁOŚĆNIKCZEMNOŚĆPOCZCIWINA
.